Pages - Menu

środa, 31 maja 2017

Moje majowe nowości :)


Już nie mogę się doczekać, kiedy będę mogła je wszystkie przeczytać. Póki co, udało mi się to tylko w przypadku 2 książek: Zła miłość (recenzja tutaj) oraz Polska odwraca oczy (recenzja tutaj). Bardzo boję się książki Witolda Szabłowskiego Sprawiedliwi zdrajcy. Sąsiedzi z Wołynia. Jakiś czas temu widziałam film Wołyń Smarzowskiego i przyznaję, że do tej pory nie potrafię o nim zapomnieć. Ani się pozbierać. Boję się, że książka wywoła u mnie podobne emocje.

wtorek, 30 maja 2017

Polska naszych czasów


Wydawnictwo: Świat Książki 
Rok wydania: 2016
Liczba stron: 234

Sięgając po te reportaże mniej więcej wiedziałam, czego mogę się spodziewać. Książka cieszyła się ogromnym zainteresowaniem, także docierały do mnie relacje i opinie innych. Poza tym, niektóre z tych reportaży udało mi się śledzić na bieżąco, kiedy poruszane były w telewizji. A mimo to, książka była dla mnie dużym wstrząsem. Ogromnym ciosem w serce, po którym ciężko mi się pozbierać. I nie wiem, co bardziej mnie przeraża - to, jak do tego w ogóle mogło dość? Czy raczej to - dlaczego odwracamy oczy, udając, że tego wszystkiego nie widzimy?

W zbiorze Polska odwraca oczy Justyna Kopińska powraca do bulwersujących spraw, którymi w ostatnich latach żyła cała Polska. Większość tych tekstów zwraca uwagę na całkowity brak odpowiedzialności za złe działania i równie złe decyzje. Kopińska obnaża niedoskonałości polskiego systemu prawnego. Pokazuje bezbronność jednostki wobec władzy, której opieszałość i absurdalność niszczą w człowieku wiarę w dobro i sprawiedliwość.

Reportaży jest w sumie 16, a wśród nich m.in. rozmowa z żoną Trynkiewicza, "metody wychowawcze" siostry Bernadetty,  wymuszanie przez prezydenta Zduńskiej Woli łapówek od podwładnych w zamian za pracę czy sprawa gwałtu na tłumaczce ze szpitala w Elblągu. Wszystkie mocne, bardzo ciekawe i wciągające, a zarazem wstrząsające i skłaniające do refleksji - do zastanowienia się, w jakim świecie żyjemy i jakimi ludźmi się otaczamy.  

Nie potrafię wskazać, który reportaż był dla mniej najtrudniejszy, najbardziej bulwersujący. Wszystkie bowiem zawierały fragmenty, które musiałam czytać po kilka razy, bo nie mogłam uwierzyć w to, co czytam:
Mariusz nie jest psychopatą, ludzie nie biorą pod uwagę, że po pierwsze, te zabójstwa były dawno, a po drugie nie wiadomo, kim obecnie byłyby te dzieci. Może wyrosłyby na zabójców lub złodziei. Kto włóczy się samotnie przy rzece w wieku kilkunastu lat? To jest dopiero brak odpowiedzialności. (reportaż o Trynkiewiczu, s.18)
I dalej, w tym samym reportażu, czytamy: Według mnie w przypadku osiemdziesięciu procent molestowań i gwałtów ofiara sama jest sobie winna. Nikt mi nie wmówi, że jak dzieci idą samotnie do księdza na plebanie, to nie przeczuwają, że coś złego może się wydarzyć. Dzieci to nie są głupie owieczki. Przecież jak kobieta biegnie po lesie kabackim w legginsach lub czeka na autobus nocny pod wpływem alkoholu, to sama prosi się o gwałt. (s.18-19)
Statystyki w policji w ogóle odgrywają zbyt dużą rolę. Dochodzi do absurdów. Na przykład policjanci mają złe wyniki przestępstw korupcyjnych, nie wykryli żadnych ważnych spraw. Więc szukają na siłę. Raz znaleźli pijanego staruszka obok supermarketu. Chyba bezdomny człowiek. Obudzili go, a on wyjął banknot i wybełkotał: Panowie zostawcie mnie. Pewnie nawet nie był świadomy, co robi. Ale aresztowali go za próbę przekupstwa policjantów. (reportaż o statystykach w policji, s.62) 
W ośrodku  dzieci gwałciły się niemal codziennie. Długopisami, ołówkami, butelkami. I już nie będą żyć normalnie. Wszyscy przymykali oczy. Tak zwane dobre siostry, które tam pracowały, a które same bały się Bernadetty, nauczyciele, psycholodzy i inny. Nie wierzę, że nikt o tym nie wiedział. Po prostu ludzie nie chcą się mieszać. Nie wierzą, że potrafią coś zmienić. (reportaż o wychowankach siostry Bernadetty, s.156)
Funkcjonariuszka pytała, czy na pewno sama tego nie chciałam. Sugerowała, że zmyślam, bo ona krzyczałaby głośniej i pobiłaby gwałciciela. Tłumaczyłam, ze był zbyt silny, byłam przerażona, dostałam ataku padaczki. Ale te słowa jakby do niej nie docierały. Powtarzała, żebym nie opowiadała nic, czego nie jestem pewna na sto procent, no jeszcze oskarżę niewinnego człowieka. Wyraźnie sugerowała, że powinnam o tym zapomnieć,bo do sytuacji doszło w trakcie zabawy. (reportaż o gwałcie na tłumaczce z Elbląga, s.203)
Ogromnym plusem tej książki jest podejście Kopińskiej. Ona nie ocenia, nie upiększa i nie moralizuje. W sposób rzeczowy pokazuje prawdziwe historie, które dla wielu pozostają tematem tabu czy niewygodnymi prawdami. W swym dociekaniu prawdy nie opiera się na sensacji czy medialnym obrazie. Ona idzie dalej, drąży głębiej.

To nie jest łatwa książka. Nie czyta się jej lekko i przyjemnie. Czasem potrzebne są momenty odpoczynku - chwile na wzięcie głębszego oddechu. Ale... WARTO ją przeczytać. Zdecydowanie.

piątek, 26 maja 2017

W szponach toksyczności

Wydawnictwo: Burda Publishing Polska
Rok wydania: 2016
Liczba stron: 300

To jedna z tych książek, które kupiłam wyłącznie ze względu na okładkę. Tak bardzo mnie ona zachwyciła, że nawet tytuł, który kojarzy mi się z tanim romansidłem, nie mógł mnie odstraszyć. Ostatecznie jednak książka okazała się całkiem udanym zakupem. Może mnie nie zachwyciła, ale... dobrze mi się czytało.

W dniu swoich 5 urodzin Marzena dostaje wielkie pianino. Czuje się zaskoczona takim prezentem, bo zupełnie nie wie, po co jej ono. Przecież nie potrafi grać. Nigdy nawet nie planowała muzycznej kariery. Za to jej matka - Joanna, owszem. Co prawda, to ona miała zostać wielką pianistką, koncertować i błyszczeć na scenie, ale skoro jej się to nie udało, wymyśliła sobie, że Marzenka nią zostanie: 
Żeby żyć godnie, trzeba być kimś. Wiesz, jak tylko się urodziłaś, rozważałam dla ciebie dwie drogi kariery: muzyczną albo prawniczą, gdyby się okazało, że nie odziedziczyłaś po mnie zdolności artystycznych.. Jednak, dzięki Bogu, bo modliłam się o to nieustannie, masz i słuch, i talent. Będziesz wielką pianistką, zobaczysz. Już ja o to zadbam. (s.56)
Matka zabrała jej wszystkie zabawki. Zabroniła też widywać się z przyjaciółkami, a mimo to, jak to dziecko, Marzenka wierzyła, że matka chce dla niej dobrze. Pokornie więc poddawała się wszystkim jej nakazom i zakazom. Nie potrafiła oddzielić swych pragnień, od pragnień matki, jej opinii od swoich. Na ojca nie mogła liczyć, bo choć był dla niej dobry i wyrozumiały, to jednak nie potrafił walczyć. Nie potrafił przeciwstawić się własnej, nieznoszącej sprzeciwu, żonie.

Jedyną sojuszniczkę Marzenka odnalazła w osobie babci Anieli - genialnie wykreowanej postaci. Tylko z babcią mogła porozmawiać szczerze i otwarcie. Tylko ona chciała i próbowała ją zrozumieć. Często przymykała oko na to, co z pewnością nie uszłoby w obecności mamy Marzenki. Na więcej też pozwalała, a jak trzeba było, to i ratowała z opresji.

Z czasem jednak, kiedy wrodzony wszystkim dzieciom bezkrytycyzm, zaczęły wypierać próby analizowania rzeczywistości, Marzenka zaczyna się buntować. I choć trochę czasu jej to zajęło, w końcu zrozumiała, że postępowanie matki nie jest ani dobre, ani prawidłowe. Jednak czy wystarczy jej siły i determinacji, aby odciąć się od tej toksycznej miłości? Przecież nie raz już matce wybaczała - bicie, brak matczynych uczuć. Nie raz też ją tłumaczyła.

Zła miłość to dramatyczna opowieść o zabranym dzieciństwie. O życiu dziecka w cieniu matki. A jednocześnie, to opowieść o tym, że każdy powinien iść własną drogą. Żyć własnymi marzeniami i samemu o sobie decydować. Początkowo czułam ogromny żal do matki Marzenki. Byłam na nią wściekła, że swoje niezrealizowane plany i marzenia przerzuca na swoją córkę, ograniczając ją tym samym. Nie pozwalając rozwinąć własnych skrzydeł. Z czasem jednak zrozumiałam, że i ona została skrzywdzona, a dziś jedynie powtarza błędy swojej matki. Co prawda, jej krzywda była ciut innej natury, ale to wystarczyło, aby zatraciła się w swoich ambicjach. To daje do myślenia. Pokazuje, jak każda nasza decyzja wpływa na życie innych. Nawet ta pozornie nieszkodliwa. Może nie jest to lektura wybitnych lotów, ale mimo to, można z niej wyłapać wiele cennych rad i mądrości, dlatego warto po nią sięgnąć.

czwartek, 18 maja 2017

Kozły, Strzygi, Kikimory, czyli o tym jak na końcu świata Słaboniowa za diabłami "lata"

Wydawnictwo: Oficynka
Rok wydania:
 2013
Liczba stron: 448

Fantastyka nie jest moją mocną stroną, dlatego raczej po nią nie sięgam, ale tej książki nijak nie mogłam sobie odmówić. Owszem, próbowałam, ale jak widać... nie wyszło. Po pierwsze dlatego, że dużo dobrych opinii o niej słyszałam. A po drugie - nie jest to taka typowa fantastyka, przynajmniej w moim odczuciu. Nie znajdziemy tu młodocianych czarodziejów, wilkołaków, elfów czy innych krasnoludów. Nie, nie... to nie ten kierunek. Tutaj spotykamy coś lepszego - Kozły, Kikimory, Strzygi, Czarownice i Zmory, czyli postaci zaczerpnięte z mitologii słowiańskiej.

Akcja powieści rozgrywa się w niewielkiej wsi - Capówka, leżącej gdzieś na wschodzie kraju, gdzie nowoczesność walczy z tradycją, a dawne wierzenia i zabobony ze słowami księdza głoszonymi z ambony. Zdawać by się mogło, że życie mieszkańców Capówki toczy się leniwie i spokojnie, wręcz sennie. Ale tak nie jest, bo we wsi od czasu do czasu harcują moce nieczyste - przebiegłe istoty, cieszące się z ludzkiego nieszczęścia. A kiedy tak harcują to ani ksiądz, ani lekarz, ani nawet policjant nie pomogą, ino stara Słaboniowa. Teofila, z domu Maciorkowska, która wie wszystko o siłach diabelskich i sprawach nadprzyrodzonych.

Przez swoich sąsiadów, Słaboniowa zwana jest wiedźmą, co to urok rzucić potrafi i do kościoła nie chodzi, ale w gruncie rzeczy, nikt się jej nie boi. A kiedy trzeba, to po radę i na herbatkę zajdą:
Ludzie różnie gadajo – powiedziała Słaboniowa. – Niby w zabobony tera już wierzyć nie idzie, ale jak przyjdzie co do czego, to ratunku i u starej baby poszukajo. Ja już nie takie rzeczy widziała. 
Słaboniowa to prosta, typowo wiejska kobieta. Taka zwyczajna, chciałoby się rzecz, ale to nie do końca prawda, bo Słaboniowa skrywa pewną mroczną tajemnicę i wiele wskazuje na to, że Kozła - tego najgorszego z najgorszych, zna całkiem dobrze. Poza tym jest całkiem odważna, bystra i spostrzegawcza. Czasem się obraża, ale na krótko. No i wygarnąć potrafi, jeśli trzeba. Jest też bardzo stara, sama nie wie, ile właściwie ma lat. Już dawno przestała liczyć. I choć zmęczona jest już życiem i reumatyzmem, i umierać by chciała, do męża dołączyć - nie będzie jej to dane, bo Słaboniowa, jak nikt inny ma zadanie do wykonania. Całej wsi strzec musi, bo tylko ona wie, jak z diabłem rozmawiać, jak przekupić kikimorę lub przepędzić zmorę. Egzorcyzmy też przeprowadzać będzie, bo księdzu tylko kawa i jedzenie w głowie. A i zagadkę morderstwa rozwiąże. I Południcy odejść pomoże. Trzeba przyznać, że stara Słaboniowa będzie miała ręce pełne roboty.

Stara Słaboniowa i spiekładuchy to niesamowita, nietypowa i paskudnie wciągająca powieść. Tutaj nie ma niczego sztucznego czy przerysowanego. Wszystko idealnie trafia w swój czas i miejsce. Idealny też jest język, czyli żywa, wiejska gwara (inaczej być nie mogło, prawda?), którą dziś już mało kto się posługuje. Co ważne, nie stanowi to żadnego utrudnienia w czytaniu, wręcz przeciwnie - sprawia, że mocniej wczuwamy się w realia, w ten swojski klimat. A jak już przy klimacie jesteśmy, nie mogę nie wspomnieć o niezwykłych ilustracjach zamieszczonych w książce, a stworzonych osobiście przez samą autorkę. To bez wątpienia bardzo przyjemny dodatek, który znacznie ułatwia wyobrażenie sobie tego, czy innego czorta.




















Zdecydowanie polecam!

----------------------
Gratuluję autorce warsztatu literackiego (pisałam już, że to debiut p. Łańcuckiej? Nie... no to już wiecie), wyobraźni i cudownej kreacji starej Słaboniowej. Cieszę się, że sięgnęła Pani po coś tak niesłychanie ciekawego, a dziś zupełnie zapomnianego i pomijanego, czyli po mitologię słowiańską. Uwielbiam Panią i Teofilę, rzecz jasna. I jeśli mogę... mam jedną prośbę - Pani Łańcucka, niech Pani napisze drugą część, bo ledwie skończyłam czytać, a już za Słaboniową tęsknie!

wtorek, 16 maja 2017

W cieniu tyrana

Wydawnictwo: Znak
Rok wydania: 2017
Liczba stron: 656

Jej ojca - jednego z najbardziej krwawych zbrodniarzy XX wieku - zna każdy. Lub prawie każdy. Lecz jej imię dla większości pozostaje nieznane. Ona sama starała się uciec od rozgłosu bycia córką komunistycznego dyktatora. Nie chciała być postrzegana przez pryzmat swego nazwiska - jego nazwiska. Czy jej się to udało? I kim właściwie była... córka Stalina? Czy rzeczywiście żyła, jak księżniczka?

Swietłana była najmłodszym dzieckiem Stalina. Jego jedyną, ukochaną córeczką. Nazywał ją "wróbelkiem" czy też "Swietanką". Jej wczesne dzieciństwo było szczęśliwe i beztroskie. Było też niezwykle tłoczne - obok niej zawsze pełno było ciotek, wujków, kuzynów i przyjaciół rodziców. Swietłana mieszkała na Kremlu, posiadała służbę, miała najlepszych nauczycieli, guwernantki i swoją ukochaną nianię. Z czasem jednak jej życie rodzinne zaczęło nabierać ciemniejszych barw. Gdy miała zaledwie 6 lat, jej matka - Nadieżda Alliłujewa - popełniła samobójstwo. Od tej pory życie Swietłany dzieli się na dwa etapy - przed i po śmierci matki.

Niełatwy charakter jej ojca pogorszył się wtedy już na zawsze. Czasami nie widywała go tygodniami. Tym, którzy opiekowali się Swietłaną i jej bratem, przykazał, aby ich nie rozpieszczali i nie przyzwyczajali do luksusu. A jednak Swietłana była wówczas przywiązana do ojca. Kochała go i czuła, że on również ją kocha (na swój surowy sposób). Była mu posłuszna. Pilnie się uczyła i przynosiła dobre stopnie. Któregoś dnia jednak wszystko się zmienia i na wyidealizowanym wizerunku ojca zaczynają pojawiać się rysy. Swietłana zaczyna dostrzegać jego okrucieństwo i podłość. Wokół niej zaczęli ginąć ludzie - ofiary czystki. Byli to nie tylko zwykli obywatele, ale i członkowie jej rodziny - ciotki i wujkowie. Osoby dobrze jej znane i przez nią kochane. Swietłana nie mogła już dłużej słuchać ojca, nie chciała napawać go dumą. W poszukiwaniu spełnienia i miłości, rzucała się w ramiona kolejnych mężczyzn, przeżywając burzliwe miłości. Zazwyczaj jednak jej związki kończyły się katastrofą.

Po śmierci Stalina w 1953 roku, Swietłana próbowała odnaleźć własną drogę życiową. Odcięła się od swych korzeni, przyjmując nazwisko matki - Alliłujewa. Mimo to, nadal cieszyła się pewnymi przywilejami, których jej nie odebrano. W 1967 roku, doprowadzona do ostateczności, Swietłana ucieka do USA, pozostawiając w kraju dwójkę dzieci, które nigdy jej tego nie wybaczą. Wierzyła, że nowy kraj zapewni jej "nowy start", tak się jednak nie stało. Nie znalazła upragnionego szczęścia. Wiele razy się przekonała, że gdziekolwiek by się nie udała, zawsze będzie postrzegana, jako córka Stalina.

Rosemary Sullivan stworzyła niezwykłą opowieść o kobiecie, która całe życie spędziła w cieniu wielkiego tyrana - swego ojca. Opowieść trudną i emocjonalną, a zarazem barwną i intrygującą. Z jednej strony Swietłana jawi się nam, jako osoba silna i zdeterminowana, ale z drugiej wydaje się być zagubiona i samotna. Usilnie próbowała znaleźć miłość i akceptację, jednak z nikim nie potrafiła stworzyć trwałej relacji. Nawet z własnymi dziećmi. Czasami było mi jej żal, ale zaraz potem dostrzegałam jej wybuchowość i trudny charakter. Odnoszę wrażenie, że była bardziej podobna do ojca, niż przypuszczała lub... chciała się do tego przyznać. Bez wątpienia Stalin miał ogromny wpływ na to, kim się stała i jaka była.

Książka wciąga już od pierwszych stron. Zachwyca bogactwem informacji, które autorka dogłębnie zbadała na przestrzeni wielu lat - odwiedzając miejsca związane ze Swietłaną oraz rozmawiając z jej krewnymi i przyjaciółmi. To ogromna i szczegółowa biografia, którą bardzo dobrze się czyta. Ona nie przytłacza i nie nudzi. To kawał dobrej roboty.

*zdjęcie Swietłany ze Stalinem pochodzi z wikipedii

środa, 10 maja 2017

Nie oceniaj książki po okładce

Wydawnictwo: Między Słowami
Rok wydania: 2017
Liczba stron: 512

Patrząc na okładkę tej książki zastanawiam się, jak ona ma się do treści? Jest ładna i przyciąga wzrok - to prawda, ale to nie zmienia faktu, że nie potrafię znaleźć powiązania. Wiem, że to może nie jest aż tak istotne i niepotrzebnie się czepiam, wszak nie wpływa to na treść książki, ale... mimo wszystko jest to dla mnie dość znaczący minus. Podobnie zresztą, jak opis na tylnej okładce. Odnoszę wrażenie, że krzywdzi książkę. Nie jest zbyt zachęcający i podobnie, jak okładka, nie oddaje rzeczywistego klimatu całej historii. Gdybym kierowała się wyłącznie tymże opisem, z pewnością ominęłabym książkę szerokim łukiem. A to naprawdę jest dobra powieść. Wciągająca i wzruszająca. Ukazująca pisarstwo Jojo Moyes z zupełnie innej perspektywy.

W Dziewczynie, którą kochałeś śledzimy losy dwóch kobiet, żyjących w innym miejscu i czasie - Sophie i Liv. Sophie jest Francuzką i wraz z siostrą prowadzi mały hotelik na północy Francji, w miasteczku St Péronne. Zewsząd otacza je strach i głód, bo właśnie trwa I wojna światowa, a kraj okupowany jest przez Niemców. Początkowo  miejscowa ludność stara się wzajemnie wspierać w tych ciężkich czasach, lecz kiedy nowy komendant stacjonującego w miasteczku wojska, każe siostrom przygotowywać posiłki dla oficerów, zaczynają one odczuwać społeczne odtrącenie. I nie ważne, że tak naprawdę nie miały wyboru, bo przecież z wrogiem się nie dyskutuje - dla sąsiadów staje się jasne, że kolaborują z Niemcami. Na domiar złego, Sophie wpada w oko komendantowi, którego zachwyca również przedstawiający ją obraz, namalowany przez jej ukochanego męża.

Liv - żyjąca w czasach nam współczesnych - jest młodą wdową, która pomimo upływu czasu, nie potrafi pogodzić się ze swoją stratą. Wciąż żyje przeszłością i nie do końca wie, co ma zrobić ze swoim życiem. Jej mąż był zdolnym architektem, zbudował dla nich dom, na który teraz jej nie stać. Właściwie to na wiele rzeczy jej już nie stać. Pewnego dnia wszystko się jednak zmienia. Jej życie ponownie nabiera barw. Liv poznaje Paula... Lecz szczęście nie trwa zbyt długo. Poróżnia ich obraz, który zdobi sypialnię Liv. Ten sam, który sto lat wcześniej wisiał na ścianie hotelu Sophie, a który teraz próbują odzyskać jej dalecy spadkobiercy. Jednak Liv nie zamierza oddać go bez walki, zbyt wiele on dla niej znaczy.

Dziewczyna, którą kochałeś to dobrze napisana, wielopłaszczyznowa opowieść o życiu i miłości, o tęsknocie i nadziei. To opowieść o walce i wierze, odwadze i o poświęceniu. Wszystko tutaj ma swój czas i swoje miejsce. Jojo Moyes wykreowała ciekawych bohaterów. Ich emocje i sposób działania zdają się być doskonale przez autorkę przemyślane. Osobiście bardziej cenię sobie Sophie i jej historię. Do Liv przekonywałam się dłużej. Początkowo nie mogłam zrozumieć jej dziwnego przywiązania do obrazu. Denerwował mnie też jej upór. Jednak kiedy poznałam bliżej jej motywację, zaczęłam inaczej na wszystko spoglądać. Właściwie to zaczęłam jej nawet kibicować. 

Powieść czyta się lekko i przyjemnie, a język jest prosty i zrozumiały. Akcja trzyma w napięciu, ale nie oznacza to, że pędzi ona szalenie do przodu. Dzieje się wręcz odwrotnie. Powoli, krok po kroku, podążamy z miejsca na miejsce i odkrywamy kolejne fakty. I nie szkodzi, że historia Liv i Paula trąca typowym romansidłem, bo i tak nie sposób się oderwać od tej książki. 

-------------------------------------------
Jojo Moyes podbija serca czytelników na całym świecie. Moje jeszcze nie w całości należy do niej, ale tylko dlatego, że literatura kobieca nie jest moją mocną stroną i po prostu potrzebuję więcej czasu. Jak do tej pory, poza Dziewczyną, którą kochałeś przeczytałam wyłącznie Zanim się pojawiłeś, także doświadczenie z jej twórczością mam raczej niewielkie, ale - i to chciałabym mocno podkreślić - ogromnie doceniam fakt, że jej powieści nie są jednotorowe. Że potrafi stworzyć zupełnie różne książki, nie zatracając w tym siebie, swojego stylu, lekkiego pióra i poczucia humoru.

piątek, 5 maja 2017

Evžen Boček i jego arystokracja

Te dwie niepozorne książeczki autorstwa Evžena Bočka, wywołały prawdziwą furorę na czeskim rynku wydawniczym. Niemal wszyscy, którzy je czytali twierdzą, że swą treścią bawią do łez. Niektórzy dodają, że w czasie czytania wręcz zwijali się ze śmiechu. Ja co prawda, ze śmiechu się nie zwijałam, płakać też nie płakałam, ale przyznaję - bardzo miło i całkiem wesoło spędziłam przy nich czas. Obie książki czytało mi się niezwykle lekko i przyjemnie. Polubiłam praktycznie wszystkich bohaterów, szczególnie zaś Franciszka Kostkę - czeskiego arystokratę oraz Józefa - kasztelana na zamku Kostka.

Wydawnictwo: Stara Szkoła
Rok wydania: 2015
Liczba stron: 254

W pierwszym tomie poznajemy rodzinę Kostków: Franciszka, jego żonę Vivien i ich córkę - Marię, którzy po latach wracają z Ameryki do Czech - do kraju przodów, by zamieszkać w odzyskanej właśnie rodowej siedzibie, jaką jest zamek Kostka. Oczekiwania względem nowego życia - życia arystokratów mają wielkie. Zwłaszcza, że... nie śmierdzą groszem. Rzeczywistość jednak bardzo szybko sprowadza ich na ziemię. Ich nowy dom okazuje się mocno podupadający, a mieszkająca w nim trójka pracowników to dość ekscentryczni ludzie. Pani Cicha - kucharka i sprzątaczka, już od rana popija orzechówkę i dużo przeklina. Józef - kasztelan, nienawidzi muflonów (turystów) i pracy fizycznej. Pan Spock - łysiejący ogrodnik, jest niepoprawnym hipochondrykiem. Jak można przypuszczać, utrzymanie takiego zamku dużo kosztuje. Dla kogoś, kto nie ma pieniędzy jest to nie lada wyzwanie. Do pracy przecież Kostkowie nie pójdą. Lepiej więc zaprosić pracę do siebie, a właściwie to... turystów do zamku. Ale i to nie jest łatwe, zwłaszcza że na przeszkodzie stoi kasztelan, który fochem reaguje na każdą wzmiankę o turystach.


Wydawnictwo: Stara Szkoła
Rok wydania: 2016
Liczba stron: 218

Drugi tom jest bezpośrednim rozwinięciem karkołomnych wysiłków, jakich podjęła się rodzina Kostków, aby utrzymać zamek, siebie i trójkę pracowników. Co prawda, ci ostatni nieszczególnie cieszą się na oprowadzanie emerytów i wycieczek szkolnych, jednak odpowiednie wynagrodzenie i prozak (w przypadku pana Spocka) bywają silnymi argumentami. Podobnie, jak w I tomie, tak i tutaj - kłopotom nie ma końca. Źle jest, gdy turystów jest zbyt mało, ale niedobrze też, kiedy jest ich zbyt dużo. Tym bardziej, że wielu z nich kradnie co popadnie, w szczególności... papier toaletowy. Do tego demolują zamek i zapychają toalety. To szczególnie mocno irytuje pana tego całego przybytku - hrabiego Franciszka, który w swym skąpstwie wznosi się na wyżyny.



-----------------------------

Obie książki napisane są w formie pamiętnika, ich autorką jest "nasza" hrabianka Maria Kostka, która z całej tej osobliwej gromady, zdaje się być najrozsądniejszą. Pozostali bohaterowie są mocno przerysowani. Każdy z nich ma specyficzne cechy, które czynią go postacią komiczną i niezwykłą - jedyną w swoim rodzaju. Zarówno Ostatnia arystokratka, jak i Arystokratka w ukropie obfitują w komiczne gagi oraz absurdalne sytuacje budzące politowanie i śmiech. Na szczęście Evžen Boček nie popadł w przesadę, dzięki czemu jego powieści czyta się z przyjemnością. Ani przez chwilę nie czujemy się znużeni czy przytłoczeni tym jakże charakterystycznym czeskim humorem. 

poniedziałek, 1 maja 2017

Izgubila sam se*

Wydawnictwo: Znak
Rok wydania: 2017
Liczba stron: 320

Sięgając po Panią Einstein wiedziałam, że nie będzie to łatwa lektura. Stosunek Alberta do swej żony, nie był mi zupełnie obcy. Wiedziałam, że znęcał się nad nią psychicznie, a może nawet i fizycznie. Kiedyś na ten temat trochę czytałam, jednak wówczas były to dość lakoniczne informacje. Dopiero teraz, za sprawą tej książki, mogłam spojrzeć głębiej i dokładniej przyjrzeć się ich życiu i małżeństwie.

Pani Einstein to bazująca na historycznych faktach i fikcji literackiej opowieść o niezwykle inteligentnej i utalentowanej dziewczynie, która okazała się zbyt słaba i uległa, by walczyć o swoje marzenia. O swoje miejsce w historii. Dziś mogłaby być drugą Marią Skłodowską-Curie, a tak... jest jedynie zapomnianą żoną sławnego męża. Mało kto o niej słyszał, bo zniknęła zanim Albert zyskał wielką, międzynarodową sławę.

Kiedy poznajemy Milevę Marić jest ona młodą, ale bardzo samotną i zakompleksioną dziewczyną. Z powodu swojego niskiego wzrostu i charakterystycznego utykania, nie wierzy by kiedykolwiek znalazła sobie męża. Zresztą, jej rodzice są podobnego zdania i dlatego ojciec chce by całkowicie poświęciła się nauce. Zachęca ją do pójścia na uniwersytet. I tak też się dzieje, Mileva dociera tam, gdzie niewielu kobietom przed nią się to udało - na Uniwersytet w Zurychu, by studiować fizykę. Jest zdeterminowana, by pokazać wszystkim, że nie jest gorsza od innych studentów, że ma wiedzę, jest ambitna i chce się uczyć. Oczywiście, koledzy i wykładowcy, wcale jej tego nie ułatwiają:
Krytykowano obecność kobiety studentki jako nieodpowiednią, śmiano się z mojego kalectwa, komentowano złośliwie moją ciemną karnację i poważną minę. (s.71)
Wyjątkiem był Albert Einstein, który otwarcie podziwiał ją za jej inteligencję i ambicję. Wkrótce też się w niej zakochał. W pierwszym odruchu Mileva próbowała odrzucić tę miłość, tłumacząc sobie, że powinna skupić się na nauce. Uczucie jednak było silniejsze, niż się spodziewała i wkrótce to nie nauka, a miłość ją uskrzydliła. Pozwoliła uwierzyć, że możliwe jest połączenie uczuć z karierą naukową. Zresztą, sam Einstein obiecał jej, że ich związek, a później także i małżeństwo, oparte będą na partnerstwie. Że będą razem pracować, pisać artykuły naukowe, tworzyć nowe teorie i zdobywać za nie nagrody i uznanie. I początkowo tak też się działo. No, może poza tymi nagrodami i uznaniem, bo te - jeśli już - to przypadały Albertowi, nie Milevie. O jej wkładzie w jego prace, nikt lub prawie nikt nie wiedział, bo wszystkie artykuły, które razem mieli stworzyć, sygnowane były wyłącznie nazwiskiem jej męża. Także i ta najsłynniejsza - ogólna teoria względności, której powstanie Mileva przypisuje sobie (w książce). Z czasem jednak w ich małżeństwie przestaje się układać. Albert nie zaprasza już żony do wspólnych projektów, nie prosi jej o pomoc i wsparcie. Nie opowiada o swoich odkryciach i planach. Mileva przestała być dla niego partnerką naukową, zamiast tego została żoną. Tylko żoną. A później już tylko służącą.


Książkę czytało mi się rewelacyjnie! Wprost nie mogłam się od niej oderwać. Historia opisana przez Marie Benedict elektryzuje, wciąga, ale też... irytuje. Im dalej w las (że się tak kolokwialnie wypowiem) tym większy żal i współczucie odczuwałam do Milevy. Nie potrafiłam zrozumieć, jak kobieta, która tyle wycierpiała, aby wejść do świata nauki, tak bardzo zdominowanego przez mężczyzn, potrafiła tak łatwo z tego wszystkiego zrezygnować? Mało tego, jak ta kobieta mogła pozwolić zamknąć się w domu i sprowadzić się do roli gospodyni - poniżanej i pogardzanej gospodyni. Tak... wiem, że rola kury domowej jej nie odpowiadała. Była zazdrosna o pozycję męża. O jego rosnącą sławę. Ale co z tego, skoro nic z tym nie zrobiła? Ktoś powie, że to były inne czasy i kobiecie ciężko było sprzeciwić się mężowi i zasadom, które wówczas panowały. Ale czy takie tłumaczenie można zastosować w przypadku Milevy? Nie sądzę... przecież ona nie była, jak zwykłe kobiety. Ona wiedziała, jak walczyć o swoje plany i marzenia, co zresztą udowodniła dostając się na uniwersytet w Zurychu.

Sam Albert początkowo zdobył moją sympatię. To, jak starał się o uczucie Milevy, było nawet urocze. Z czasem jednak na jego wizerunku zaczęły pojawiać się rysy. Wraz ze wzrostem popularności, jego zachowanie stawało się coraz bardziej niewiarygodne. On stawał się znanym fizykiem, a jego żona... tylko żoną. Zamknął Milevę w domu, zdradzał ją i poniżał. Traktował, jak kogoś znacznie gorszego od siebie. Często też znikał na kilka dni, a kiedy w końcu wracał, nie zamierzał się tłumaczyć. Po jednej z takich nieobecności, wręczył Milevie kartkę zawierającą warunki, jakie ona musi spełnić, jeśli chce, aby on nadal z nią mieszkał. Aż trudno uwierzyć, co on tam nabazgrolił:
Miałam przed oczami listę obowiązków wobec Alberta: miałam prać, przygotowywać posiłki i przynosić mu je do pokoju, sprzątać w jego sypialni i gabinecie z wyłączeniem biurka, którego nie wolno mi było dotykać. Jeszcze bardziej szokująca była lista wymogów wobec mnie w naszych osobistych relacjach. Żądał, bym nie wchodziła z nim w domu w żadne interakcje, zamierzał kontrolować, gdzie i kiedy będę z nim rozmawiać i co wolno mi do niego powiedzieć w obecności dzieci. Szczególnie podkreślał, bym powstrzymywała się od jakiejkolwiek cielesnej intymności. (s.348-349)
----------------
Ponoć, wiele lat po rozwodzie Albert miał wyznać, że ożenił się z Milevą tylko dlatego, że było mu jej żal. Jego zdaniem, nikt inny nie zechciałby tej brzydkiej i kulawej dziewczyny.

Swoją drogą, życie Milevy po rozwodzie z Albertem również do łatwych nie należało. Miała smutne życie.

Wszystkie zdjęcia pochodzą z wikipedii
*Tytuł recenzji jest cytatem z książki, a oznacza - zgubiłam się