Dziś trochę inaczej niż zwykle. Recenzyjnie, a i owszem, ale w roli głównej nie jedna a dwie książki... Beaty Pawlikowskiej - podróżniczki i autorki. Beata Pawlikowska to niepozorna blondynka, w której drzemie ogromna siła i równie ogromna ciekawość świata. O Pawlikowskiej powiedzieć można: niezwykle bogata kobieta, i nie chodzi tutaj o bogactwa materialne - choć tych pewnie jej nie brakuje - ale o wspomnienia, przeżycia i doświadczenia.
Na pierwszy ogień idzie... Blondynka w Kambodży
Wydawnictwo: G+J
Rok wydania: 2011
Liczba stron: 93
Ta niewielka objętościowo książeczka jest zapisem podróży Pawlikowskiej do Kambodży - państwa leżącego w południowo-wschodniej Azji. Autorka zabiera nas do największej i jednocześnie najsłynniejszej świątyni - Angkor Wat oraz do małej rybackiej wioski, zbudowanej na jeziorze Tonle Sap, w której było wszystko - sklepy, bary, ogródki, a nawet szkoła i kościół. Brakowało tylko chodnika, ale nic w tym dziwnego w końcu pod progiem... chlupotała woda. Pawlikowska opisuje tutaj także historię Czerwonych Khamerów, czyli organizacji komunistycznej, która jak podają dane - odpowiada za śmierć ok. 25% obywateli swojego kraju.
Blondynka w Kambodży napisana jest lekkim i przystępnym językiem, co sprawia, że czyta się ją wyjątkowo szybko. Dodatkowym plusem są odręczne rysunki autorki, okraszone fragmentami tekstu. Umieszczone w książeczce fotografie także przyciągają. Szkoda tylko, że zdjęcia te zostały zredukowane do tak małych rozmiarów, co wyraźnie ujmuje im uroku. Opisana przez Pawlikowską Kambodża... niestety nie zachwyca. Nie bardzo potrafię zrozumieć, jakie jest zadanie - jeśli tak mogę to określić - tej książeczki. Opisy są dość powierzchowne i z pewnością nie wyczerpują należycie tematu. Zbyt wielu nie dowiadujemy ani o Kambodży, ani o jej mieszkańcach czy ich zwyczajach - niestety. Pawlikowska serwuje nam kilka ciekawostek (fajnych i naprawdę ciekawych), ale nic poza tym.
Druga książka, a właściwie... książeczka to Blondynka na Tasmanii
Wydawnictwo: G+J
Rok wydania: 2011
Liczba stron: 125
Tym razem Pawlikowska zabiera nas do Tasmanii, wyspy u południowo-wschodnich wybrzeży kontynentu australijskiego, która charakteryzuje się pewną dzikością i różnorodnością. Tutaj niczego nie można być pewnym, a najbardziej to pogody, która potrafi zmienić się z minuty na minutę. Swoją tasmańską opowieść Pawlikowska rozpoczyna w zimnym Hobart - stolicy Tasmanii, gdzie odkrywa przed nami osobliwe zwyczaje jej mieszkańców - ludzi, jak i zwierząt. Autorka opowiada m.in. o zwariowanych wombatach, które na zadkach mają pancerz ze zgrubiałej skóry, o misiach koala, które nie zawsze są słodkie i takie "misiowate" oraz o diabłach tasmańskich, które w niczym nie przypominają włochatego bohatera z kreskówek Looney Tunes. W tej niewielkiej książeczce znalazły się także opisy niezwykłych (dla nas) roślin, takich jak niewyobrażalnie wysokie eukaliptusy oraz krzewy z ognisto czerwonymi szczotkowatymi kwiatami.
Pawlikowska po raz kolejny zachwyciła mnie swoimi odręcznymi rysunkami, które uważam za naprawdę ciekawe uatrakcyjnienie tej niepozornej książeczki. W Blondynce na Tasmanii odnajdziemy ponadto wiele ciekawostek i krótkich lekcji historii, szkoda tylko, że... że cały czas są one dość powierzchowne, przez co odczuwa się pewien niedosyt.
A teraz małe podsumowanie...
Gdybym miała wskazać, która z tych książeczek bardziej do mnie przemówiła to... nie potrafiłabym tego zrobić. Blondynka w Kambodży napisana jest ciekawszym językiem, a do tego wydaje się być zabawniejsza. Z kolei, w Blondynce na Tasmanii odnaleźć można więcej historycznych ciekawostek - opisów, które umożliwiają nam lepsze poznanie konkretnego miejsca, w tym przypadku - Tasmanii. Mimo to, choć nie czuję się zachwycona czy oczarowana, bardzo chętnie przeczytałabym pozostałe dzienniki z serii Podróży Beaty Pawlikowskiej, tym bardziej, że nie zajmuje to zbyt wiele czasu.