Pages - Menu

czwartek, 30 grudnia 2010

Małe podsumowanie

Koniec roku jest czasem niezwykle wyjątkowym - pełnym wyciszenia i wszelakich przemyśleń. Czasem nowych postanowień i... podsumowań. Przemyślenia i postanowienia, pozwólcie, że zachowam dla siebie. Ale podsumowaniami, zwłaszcza tymi książkowymi - chętnie się z Wami podzielę ;-)

Strefa Książki powstała w czerwcu 2010 roku. Przez ten czas odwiedziło mnie ponad 4900 osób (WOW! - dziękuję!). Statystyki podpowiadają, że najchętniej i najczęściej czytaliście posty:
  1. Wybór Zofii - William Styron
  2. Książka, która szuka nowego domu
  3. Oddam w dobre ręce
  4. Cukiernia - mam i ja!
  5. Malowany ptak - Jerzy Kosiński
W tym roku przeczytałam 30 książek (14 zrecenzowałam, 16 przeczytałam przed założeniem bloga). Osobiście uważam, że nie jest to zły wynik, tym bardziej, że choć książki uwielbiam, staram się nie czytać ich hurtowo, a dla przyjemności. Dla siebie. 

Na koniec mój prywatny ranking - moje 3 wielkie NAJ 2010 roku:
  1. Książe Mgły - Carlos Ruiz Zafon
  2. Każdy dom potrzebuje balkonu - Rina Frank
  3. Dagerotyp. Tajemnica Chopina - Lucyna Olejniczak
Tyle... słowem podsumowania. Korzystając z okazji, chciałabym życzyć Wam Wszystkim 

SZCZĘŚLIWEGO NOWEGO ROKU!


p.s. Zdjęcie pochodzi ze strony www.sxc.hu

wtorek, 28 grudnia 2010

Wyzwanie

... moje pierwsze ;-)


Więcej informacji znajdziecie na blogu Wrota Wyobraźni. Koniecznie zajrzyjcie, a co więcej - dopiszcie się ;-)

poniedziałek, 27 grudnia 2010

Cukiernia - mam i ja!

Święta, święta i... po świętach. Niby fajnie, bo więcej jedzenia w siebie i tak już bym nie wmieściła, ale z drugiej strony... nie chce się wracać do tej szarej rzeczywistości. Na szczęście wracam tylko na kilka dni, a dokładniej - na najbliższy tydzień, bo po sylwestrze wooooolne! I to przez cały tydzień ;-)

Ale nie o tym chciałam, dlatego już bez zbędnych i dodatkowych słów... chwalę się tym, co Mikołaj mi przyniósł. A przyniósł...


Kochany Mikołaj, jak On dobrze mnie zna ;-)

środa, 22 grudnia 2010

Świątecznie

Święta Bożego Narodzenia mają to do siebie, że pochłaniają nie tylko całą masę pieniędzy, ale i czasu. Nie wiem, jak Wy, ale ja od co najmniej dwóch tygodni, biegam od sklepu do sklepu i wybieram, przebieram, porównuję i kupuję. Na szczęście dziś koniec z tym. Oczywiście strajku nie ogłaszam - po prostu wszystko już zakupione, a co więcej - popakowane! W takim razie, nie pozostaje mi chyba nic innego, jak długa i gorąca kąpiel, książka, gorąca czekolada i...odrobina lenistwa przed pakowaniem i podróżą do rodziców ;-) Tak, dziś mam wolne i to aż do świąt!

Korzystając z okazji chciałabym wszystkim odwiedzającym mojego bloga życzyć rodzinnych, spokojnych i szczęśliwych świąt Bożego Narodzenia. Niech te święta będą wyjątkowe, a prezenty - zwłaszcza te "książkowe" niech piętrzą się pod choinką. 


WESOŁYCH ŚWIĄT ;-)

niedziela, 19 grudnia 2010

"Każdy dom potrzebuje balkonu" Rina Frank - piękna!

Wydawnictwo: Otwarte
Rok wydania: 2009
Liczba stron: 238


Każdy dom potrzebuje balkonu
 to książka, która dostała się w moje ręce zupełnie przypadkowo. Jechałam na weekend do domu i... nie miałam co czytać. Wracając z pracy pomyślałam, że wstąpię na PKP i kupię sobie coś na stoisku taniej książki. Grigorij kazał mi się pośpieszyć także wpadłam na dworzec, rzuciłam okiem na stoisko i BACH! Każdy dom potrzebuje balkonu zachwyciła mnie swoją okładką. Piękną okładką!

Każdy dom potrzebuje balkonu to opowieść rodzinna. Opowieść ciepła i wzruszająca, a miejscami - niezwykle denerwująca. Raz ją uwielbiałam, a raz... chciałam ją rzucić w kąt, zdenerwowana dorosłym egoizmem Riny. Ale koniec końcem, właśnie za to, książkę tą pokochałam. Stała się ona dla mnie tym, czym jest związek z moim facetem. W jednej minucie kocham go przeogromnie, a w następnej - mam go dość. Ostatecznie jednak, nie wyobrażam sobie bez niego życia. Bez książki również. 

Każdy rozdział książki podzielony jest na 2 części. Pierwsza część opowiada o losach małej Riny i jej rumuńskiej rodziny, która po II wojnie światowej przybyła do nowopowstałego państwa Izrael. Mieszkając wraz z Riną w małym pokoju z balkonem w mieszkaniu jej ciotki, poznajemy jej dzieciństwo, które pomimo ciepła i miłości, do łatwych nie należało - ciągły brak pieniędzy, nieustanne kłótnie rodziców oraz... idealna i mądra siostra, która widziała samego Pana Boga. Druga cześć jest z kolei historią dorosłej już Riny - kobiety, żony i matki. I choć wydawać by się mogło, że w końcu znalazła swoje miejsce, okazuje się, że jeszcze wiele ciężkich chwil przed nią.


Każdy dom potrzebuje balkonu zachwyciła mnie totalnie! I choć wielu zarzuca książce oklepaną i banalną historię, zwłaszcza dorosłej Riny - mnie to nie przeszkadza! Książka podoba mi taka, jaka jest. I zdanie nie zmienię.

sobota, 18 grudnia 2010

"Mój Auschwitz" Władysław Bartoszewski

Wydawnictwo: Znak
Rok wydania: 2010
Liczba stron: 247


Władysław Bartoszewski, odkąd tylko pamiętam, był dla mnie człowiekiem historią, człowiekiem legendą. Człowiekiem... silnym z potężnym, mocnym głosem. Od kilku dni jest dla mnie także człowiekiem, który przeszedł piekło obozu Auschwitz. A co więcej, człowiekiem, który pozostał sobą. Człowiekiem, który nie pozwolił sobie i innym, na stworzenie złego, nieludzkiego i nieczułego Władysława Bartoszewskiego.

Mój Auschwitz to książka podzielona niejako na 2 części. Pierwsza składa się z rozmowy jaką z prof. Władysławem Bartoszewskim przeprowadzili Piotr Cywiński oraz Marek Zając. Rozmawiali o Auschwitz, a właściwie o 199 dniach, jakie Bartoszewski tam spędził, a także - jak obóz na niego wpłynął i co robił, kiedy w kwietniu 1941 roku udało mu się piekło to opuścić. Ale po kolei...

Władysław Bartoszewski do Auschwitz trafił 22 września 1940 w tzw. drugim transporcie warszawskim. Miał on wówczas 18 lat i był świeżo po maturze w katolickim liceum. Bartoszewski oznaczony został numerem 4427 i jak sam mówi, obóz, do którego wówczas trafił, choć był miejscem mordu i znęcania się nad ludźmi, nie był jeszcze tym Miejscem, z którym dziś je kojarzymy. W obozie przebywali wówczas w większości polityczni i inteligencja. Nie było masowej eksterminacji Żydów z całej Europy, a także - Polaków, Romów, jeńców radzieckich oraz ofiar innych narodowości. Nie było także komór gazowych oraz obozu kobiecego. Nie było fabryki śmierci, czyli Birkenau - Auschwitz II oraz Monowitz - Auschwitz III. Oczywiście, nie oznacza to, że w czasie, kiedy Bartoszewski tam trafił było lepiej, lżej. Bo nie było. Bito, katowano i poniżano. Skazywano na śmierć z głodu, ciężkiej pracy, zimna i chorób. Odbierano człowiekowi jego podstawowe prawo - do bycia człowiekiem.

O Bartoszewskim rzec można, iż miał szczęście w nieszczęściu. Najpierw bowiem, od śmierci z głodu i wyczerpania, uratowali go lekarze z obozowego ambulatorium, którzy również, obarczyli go obowiązkiem świadczenia prawdy o tym, co tutaj widział i słyszał. Drugim szczęściem było zwolnienie, możliwość opuszczenia tego piekła. Do dziś nie wiadomo, dlaczego go zwolniono - czy to na skutek interwencji Polskiego Czerwonego Krzyża, którego był pracownikiem, czy też - dzięki staraniom rodziny i znajomych. A może i jedno, i drugie się na siebie nałożyło i wspólnie wyciągnęło go z tego koszmarnego miejsca.

Po powrocie do domu Bartoszewski chorował przez kilka miesięcy. Mimo to, nie zapomniał o przesłaniu, jakie mu powierzono. Wyczerpany i schorowany, dzielił się swoją historią, początkowo z koleżanką Hanną Czaki, która go wówczas odwiedzała i, która była już zaangażowana w działalność konspiracyjną. To właśnie ona spisała jego wspomnienia, które stały się później podstawą broszury napisanej przez przedwojenną reportażystkę - Halinę Krahelską. Broszura ta, wydana w 1942 roku, nosiła tytuł Oświęcim. Pamiętnik więźnia i była pierwszą publikacją podziemnej Komisji Propagandy w Biurze Informacji i Propagandy Komendy Okręgu Warszawskiego AK, kierowanej przez Aleksandra Kamińskiego (autora książki Kamienie na szaniec).

I tutaj dochodzimy do drugiej części książki - części dokumentalnej. Zamieszczono tutaj teksty wybrane przez Bartoszewskiego, które jego zdaniem idealnie oddawały klimat i zgrozę tego miejsca. Pierwszym tekstem jest wspomniany już Oświęcim. Pamiętnik więźnia. Warto dodać tutaj jeszcze, iż owa publikacja broszury w książce Bartoszewskiego Mój Auschwitz, jest pierwszym powojennym wznowieniem. Kolejnymi zamieszczonymi tutaj tekstami, dawno nie wznawianymi, są - opowiadanie Apel Jerzego Andrzejewskiego, broszura Za drutami obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu autora kryjącego się pod pseudonimem O.Augustyn, a także tekst - W piekle Zofii Kossak. 

Mój Auschwitz jest dla mnie bardzo dobrym uzupełnieniem wiadomości nie tylko o samym obozie, ale również o Bartoszewskim. Pomimo swej trudnej tematyki książkę czyta się szybko i naprawdę bardzo dobrze.

niedziela, 12 grudnia 2010

"Malowany ptak" Jerzy Kosiński

Wydawnictwo: Czytelnik
Rok wydania: 1989
Liczba stron: 251


Malowany ptak
to powieść trudna i przerażająca, a miejscami - niezwykle brutalna i pornograficzna. Każda strona budzi lęk... napełnia niewiarą, a także - rodzi pytanie - jak to się mogło stać? Czy takie zachowanie, takie postępowanie i takie... poniżanie człowieka (dziecka) przez człowieka - naprawdę było możliwe? I choć wiele razy w trakcie czytania chciałoby się książkę odłożyć i zapomnieć - nie jest to możliwe.


Malowany ptak przedstawia dramatyczne losy sześcioletniego chłopca (Żyda lub Cygana - nie wiemy kim był naprawdę), który w momencie wybuchu II wojny światowej zostaje rozdzielony z rodzicami. Od tego czasu, musi radzić sobie sam. Nie zawsze jednak mu się to udaje - jego wygląd zewnętrzny skutecznie mu to utrudnia. Mieszkańcy wiosek, do których udaje się nasz mały bohater, z powodu jego wyglądu utożsamiają go z czartem - siłą nieczystą, która przynosi nieszczęście i śmierć. Czasem udaje mu się znaleźć schronienie, jednak nawet wtedy nie może czuć się bezpiecznie. Nie może być tym, kim jest - dzieckiem. Ciągłe bicie, poniżanie i naśmiewanie jest tym, co zna najlepiej. Tym, co towarzyszy mu od samego początku jego trudnej wędrówki. Z biegiem czasu nabiera on doświadczenia, które choć nie ochrania go przed złymi ludźmi, okazuje się być niezwykle pomocne w walce o przetrwanie.


W Malowanym ptaku Kosiński przedstawia społeczeństwo jako zło, które nie toleruje ludzi innych, odmiennych. Odmieniec jest na każdym kroku poniżany, dyskryminowany i wzgardzony. Nawet dzieci czują do odmieńca niechęć i wstręt. Inność i wyobcowanie są osią fabuły. W kluczowej scenie, będącej odzwierciedleniem tytułu, dzikie ptaki zadziobują osobnika swojego gatunku, który został schwytany i pomalowany przez człowieka.


Malowany ptak to książka ciekawa i naprawdę dobra. Książka, którą warto przeczytać. I wreszcie - książka, która pokazuje nam, że szanować powinno się każdego, bo każdy z nas jest człowiekiem, nawet jeśli różnimy się kolorem oczu, włosów czy skóry.

piątek, 3 grudnia 2010

"Książę Mgły" - pierwsze dzieło mistrza

Wydawnictwo: Muza SA
Rok wydania: 2010
Liczba stron: 198


Za "młodzieżówkę" się już nie uważam. I to nie tylko dlatego, że wiek już nie ten. Mimo to, za książkę Książę Mgły - przeznaczoną dla młodzieży właśnie, zabrałam się z miłą chęcią. Moje oczekiwania względem książki były wielkie, aż chciałoby się rzec - przeogromne (w końcu to Zafon). Mając jednak w pamięci, iż jest to debiut Zafona, dałam książce, jak i jej autorowi mały margines błędów. Mistrzem bowiem mało kto się rodzi, a pierwsze kroki nie zawsze muszą być udane.


Na szczęście Książę Mgły nie zawodzi. Przyznać jednak trzeba, że owa "młodzieżówka" jest tutaj wyraźnie odczuwalna. Styl jest prosty. Podobnie zresztą fabuła. I choć nie brak tutaj magii, nie da się nie zauważyć, iż nie jest to ta sama magia - magia dla dorosłych, którą znamy z Cienia wiatru. Mimo to, książkę czyta się szybko (nawet bardzo) i przyjemnie. Wiem co mówię, bo ledwo zaczęłam, a już kończyć musiałam.


W Księciu... znajdziemy wiele wartościowych elementów, za które Zafona uwielbiamy. A zatem - mroczna tajemnica i równie mroczny klimat, pomieszanie świata realnego ze światem magicznym, a także - przygody niepozwalające się oderwać.


Na koniec zapytać by się chciało - dlaczego książka jest tak krótka? Myślę, że z powodzeniem Zafon mógłby rozszerzyć niektóre wątki. Książka z pewnością by na tym nie straciła.

poniedziałek, 29 listopada 2010

"Konklawe" Fabrizio Battistelli

Wydawnictwo: Oficynka
Rok wydania: 2010
Liczba stron: 240


O Konklawe jak o żadnej innej książce nie mam zbyt wiele do powiedzenia. Z prostego oto powodu - książkę czyta się szybko i mogę rzec - całkiem dobrze, jednak czasami odnosiłam wrażenie, że autor zbyt powierzchownie opowiedział swoją historię. 


A skoro powierzchownie to i bez dreszczyku emocji i bez nutki tajemnicy, których tutaj spodziewałam się najbardziej. W końcu, Konklawe to powieść kryminalna. Nawet zakończenie, będące rozwiązaniem zagadki dwóch tajemniczych morderstw, nie było zbytnio zaskakujące.


Choć książka nie zachwyca to Riziero - głównego bohatera, nie sposób nie polubić. Uwielbia on wino, przygody i...kobiety. Podczas swej podróży poznaje (dość blisko) wiele z nich, czego dowodem są pikantne sceny erotyczne:
Odwróciła się i stanęła na czworakach. Wspaniałości jej pośladków ukazały się oczom Riziera jak dwa księżyce w pełni, pokazywane przez astronoma, którego luneta oszalała (s.61)

piątek, 26 listopada 2010

Stos(ik)

Wszyscy mają stosy, mam i ja... ;-)


No dobra, bardziej stosik to przypomina aniżeli stos, ale... jest i to się liczy! Mój Auschwitz Bartoszewskiego już co prawda prezentowałam na blogu, ale książka nadal leży i czeka na swoją kolej.

czwartek, 18 listopada 2010

"Klub Matek Swatek" - Ewa Stec

Wydawnictwo: Otwarte
Rok wydania: 2010
Liczba stron: 400


Fanką romantycznych powieści, zwłaszcza tych, wychodzących spod pióra polskich pisarzy/pisarek - nie byłam (i nadal nie jestem), ale Klub Matek Swatek kupiłam całkiem świadomie i... nie żałuję! Nie żeby mnie od razu zachwyciła, ale... pozwoliła odpocząć po długim i nudnym Don Kichotcie.


W Klubie... znajdziemy wszystko - miłość, morderstwo, tajemnicę i... podstęp, w którym specjalizowały się głównie matki-swatki. Cała powieść toczy się wokół Anki - nauczycielki i singielki, co istotne, liczącej już sobie 33 lata. Kiedy ją poznajemy, Anka zaczyna właśnie nowy etap w życiu zwany - usamodzielnieniem. Nadopiekuńcza matka Anki - Beata, nie może się z nową sytuacją pogodzić, bardziej jednak martwi ją staropanieństwo córki. Splot różnych wydarzeń, namowa przyjaciółki Danuty i nowo poznanych kobiet menopauzalnych - Krystyny i Jadwigi powoduje, iż Beata postanawia pomóc córce - oczywiście bez jej wiedzy, w znalezieniu księcia z bajki. Czy jej się to uda? Nie powiem... Ale jedno jest pewne - łatwo nie będzie tym bardziej, że we wszystko wmiesza się mafia i CBŚ.

Książkę czyta się lekko, szybko i przyjemnie, a co więcej - czasem ciężko się od niej oderwać. Ot tak, zwyczajnie. Mimo to, im bardziej się w lekturze zagłębiałam, tym bardziej moje odczucia wariowały. A myśli i emocje nie mogły znaleźć sobie miejsca. I tak, raz wydawało mi się, że sama chętnie zaprzyjaźniłabym się z Anką i Matyldą, a innym razem raziło mnie sztuczne, tworzone miejscami jakby na siłę - poczucie humoru niemalże wszystkich bohaterów i sytuacji (wydarzeń), jakie ich spotykały. Dla przykładu...
Chciała coś powiedzieć, ale przerwał jej czyjś kaszel. Oderwała wzrok od lunety. Przed samochodem stała wyfiokowana blondyna z plastikowym biustem i wpatrywała się w nią z niezdrową ciekawością.  
- Co panie oglądają? - zapytała. - Czy tam jest jakaś celebrytka?!
- Nie - oświadczyła ze spokojem Danuta, przyglądając się plastikowej kobiecie jak egzotycznemu zwierzęciu na safari. Będzie bardzo rzadkie zjawisko atmosferyczne zwane spadającymi sputnikami. Blondyna spojrzała podejrzliwie na Danutę, a potem odruchowo spojrzała do góry. I dostała w głowę ptasim gównem. (s.133-134)
Blondyna z plastikowymi cyckami? Ptasia kupa na głowie?! Rany, bardziej banalnie być już chyba nie mogło, prawda?

Drugą rzeczą, która bardziej mnie raziła aniżeli bawiła (bo podejrzewam, że bawić miała) to nazwiska bohaterów - Małaszyński, Szopa i... Genowefa Grzyb. Oklepane? Ano tak. Poza tym, dobre to do kabaretu, skeczu, a tutaj nie bardzo mi to pasowało.


Niemniej jednak, czasu z Klubem za stracony nie uważam i książkę polecam każdemu, kto chce chwilę odpocząć od tej codziennej bieganiny, w której świadomie czy też nie, uczestniczymy.


p.s. Piękna, piękna, piękna okładka!

poniedziałek, 15 listopada 2010

"Don Kichote" - skarbnica nudy

Wydawnictwo: Zielona Sowa
Rok wydania: 2009
Liczba stron: 736


10 tygodni - tyle zajęło mi przeczytanie Don Kichota. Co prawda wina nie było (choć Grigorij mi obiecał, że zakończenie Don Kichota winem uczcimy), ale za to były brawa i całusy, którym wtórowało moje wielkie - uff, w końcu!


Książka liczy sobie 723 strony. Jednak to nie owa liczba wpłynęła na tak powolne i tak długie czytanie. Don Kichote po prostu nie przypadł mi do gustu, ba - wynudził mnie totalnie! Ostatnich kilkanaście rozdziałów czytałam z bólem i na siłę. Myślałam tylko o tym, aby jak najszybciej skończyć, bo nie lubię odkładać na półkę niedoczytaną książkę. Nawet do napisania recenzji kilka dni się zabierałam bo... bo ciężko było mi wrócić do towarzystwa Don Kichota, które miłym i ciekawym dla mnie nie było.


Głównym bohaterem Don Kichota (pełny tytuł: Przemyślny szlachcic Don Kichote z Manczy) jest szlachcic Alonso Quijano - oderwany od życia idealista. Będąc pod wpływem książek rycerskich postanawia on oddać się błędnemu rycerstwu, tzn. postanawia wyruszyć w świat w poszukiwaniu przygód, jakim mógłby stawić czoła. Jako główne cele swojej misji obiera sobie obronę dziewic, ubogich i uciśnionych. Jego towarzyszami są koń (a właściwie to szkapa) Rosynant oraz giermek, wierny Sanczo Pansa wraz ze swym osiołkiem - Siwkiem.



Wzorem literackich bohaterów, Don Kichote obiera sobie damę swego serca - jest nią wieśniaczka, niejaka Aldona Lorenzo, nazywana przez niego - Dulcyneą z Toboso. Oczywiście, dla naszego bohatera Dulcynea nie była chłopką, a bogatą, elegancką i piękną damą. Ba, najpiękniejszą, której żadna dorównać nie może!

Jak przystało na rycerza, Don Kichotowi nie brak wiary we własne siły i możliwości. Mało tego, nie brak mu odwagi (głupoty?) i chęci do walki, jednakże pod względem fizycznym rycerza on raczej nie przypomina. Nie dość tego, że jest pożółkły i kościsty, to jeszcze porządnej zbroi nie ma. 


Bycie błędnym rycerzem nie jest dla Don Kichota proste ani też łatwe. Zwłaszcza, gdy jego rozum często ustępuje miejsca szaleństwu. Don Kichote widzi zło tam, gdzie go nie ma. Prostych chłopów bierze za zbójców, mnichów za porywaczy, stado owiec za grupę rycerzy, a wiatraki - za olbrzymy. Bardzo często też zbiera solidne baty za swą nieodpartą chęć czynienia dobra i poskramiania zła. 


Za wszystkie swoje niepowodzenia (a było ich dużo) Don Kichote obarcza wrogiego sobie czarnoksiężnika, któremu, jak mniema nasz bohater, zależy na pozbawieniu go sławy i uwielbienia. Wszystkich zaś, których wybawił z opresji posyła przed oblicze Dulcynei - pani swego serca, aby się jej pokłonili i, aby przed nią wychwalali jego męstwo. Nie trudno się oczywiście domyślić, że więcej śmiechu i radości wzbudza nasz rycerz w napotkanych na swej drodze ludziach, aniżeli uznania i szacunku.


Co zaś tyczy się wiernego giermka jego - Sanczo Pansy rzec muszę, iż był on postacią niezwykle komiczną - jedyną przyjemnością owej lektury. W przeciwieństwie do swego pana, Sanczo był człowiekiem spokojnym, choć brak mu było odwagi. Poza tym był naiwny, niezbyt inteligentny i łatwowierny, a co więcej - rzucał przysłowiami jak z rękawa, które najczęściej nijak miały się do kontekstu jego wypowiedzi. Sanczo - wieśniak zwiedziony obietnicami Don Kichote, porzucił swą żonę, dzieci i dom i wyruszył wraz ze swym panem na poszukiwanie... nie, nie przygód. Tego szukał nasz błędny rycerz. Sanczo Pansa szukał bogactwa i wyspy, której mógłby być panem i władcą. Jednak nie można o nim powiedzieć, że był chciwy - o nie!


Sanczo Pansy nie sposób nie polubić. Jego gadulstwo, lenistwo i zamiłowanie do jedzenia, picia i snu - było genialne. Zresztą, oto przykład:

Panie, czy pozwoli mi jegomość krztynę z sobą ugwarzyć? Odkąd wydaliście ten surowy nakaz milczenia, już ze cztery sprawy zgniły mi w brzuchu, a nie chciałabym, aby się zmarnowała i ta jednak, którą mam teraz na końcu języka (s.136)
A wracając do książki... celem Don Kichota było rozbawienie czytelnika, ironiczne przedstawienie rycerza. Dzisiaj, owe rozbawienie odbieramy zupełnie inaczej - jako współczucie dla głównego bohatera. Jego walka z wiatrakami interpretowana jest przecież jako walka z czymś nierealnym, urojonym. Jako walka, która nie ma sensu. Od Don Kichota pochodzi przecież określenie "donkiszoteria", czyli walka o nierealny cel. Walka, która wzbudza śmiech i politowanie jednocześnie.

Słowem zakończenia dodam tylko - nie polecam, zwłaszcza jeśli ktoś nie lubi długich monologów bohatera (w tym przypadku Don Kichota) usilnie wierzącego w rycerzy i ich rycerski świat.


p.s. Zdjęcie pochodzi ze strony www.poloniasandiego.us

czwartek, 4 listopada 2010

Moja 69 strona

Do zabawy - pierwsze zdanie z 69 strony, zaprosiłam się sama. A co! Dawno na blogu nic nie pisałam, także pomyślałam, że jest to całkiem dobry sposób na przypomnienie Wam o sobie. Słowem wytłumaczenia dodam tylko, że czytać, czytam, a właściwie to... "męczę" Don Kichota. I pewnie jeszcze trochę to potrwa, bo książka ma aż 728 stron, a ja dopiero na 540 jestem. No ale cóż - jakoś z Don Kichotem zaprzyjaźnić się nie potrafię.

A zatem, moje pierwsze zdanie ze strony 69 pochodzi (a jakże) z książki Miguela de Cervantesa Don Kichote:
Sanczo podziękował mu gorąco, raz jeszcze pocałował w rękę i kraj jego pancerza, pomógł mu wsiąść na Rosynanta, sam wskoczył na swego osła i pojechał w ślad za swym panem, który wyciągniętym kłusem, nie pożegnawszy się, ani słowa już nie mówiąc z damami z kolasy, wjechał w las pobliski. 

czwartek, 30 września 2010

Jesiennie

Jesień, jesień, jesień... uwielbiam ;-) Od zawsze i na zawsze. Uwielbiam właściwie za wszystko - za kolory, za zapach, a nawet za chłodne poranki. Niestety, w tym roku nie miałam jeszcze okazji, aby naprawdę się nią nacieszyć. Aby spokojnie i bez pośpiechu pospacerować wśród drzew i porobić bukiety z liści. Ale jakoś mnie to nie martwi, bo wiem, że prędzej czy później i tak Rogalin odwiedzę. A co za tym idzie - z zadowoleniem będę spacerowała i rozkoszowała się jesienią. Wiedzieć musicie, że o tej porze roku Rogalin jest naprawdę piękny!

A zatem, Rogalin jeszcze nie zdobyty, ale stołuńskie lasy, jak najbardziej, a oto dowód, a właściwie to 2 dowody ;-)



Koszyk po prawej zapełniłam sama. Ten po lewej, Grigorij.

A na koniec piosenka, którą zachwycam się od kilku dni...



Prawda, że piękna?

piątek, 17 września 2010

Szlakiem Chopina

Fryderyka Chopina tak naprawdę, i tak całkiem na poważnie, odkryłam dopiero po lekturze książki Lucyny Olejniczak Dagerotyp. Tajemnica Chopina. Potem przyszedł Tadeusz Łopalewski i jego Fryderyk. Narodziny geniusza, a potem... potem to już byłam całkowicie i do reszty zauroczona osobą naszego wirtuoza - jego geniuszem, skromnością i miłością do przyjaciół, rodziny i.. do muzyki, oczywiście.

A piszę o tym dlatego, ponieważ znalazłam dziś bardzo ciekawy filmik o Frycku i mieście, w którym wszystko się zaczęło - Warszawie. Zachęcam do obejrzenia, bo naprawdę warto, nawet jeśli Fryderyk Chopin, to dla Was tylko... Fryderyk Chopin - nieżyjący kompozytor.




Aż żałuję, że w Warszawie nie mieszkam i nie mogę odwiedzić "jego" miejsc. Nie, wróć - żałuję, że Fryderyk nie był z Poznaniem związany, bo za Warszawą nie przepadam zbytnio. Ale to wiadomo - żaden kibic Kolejorza, Legii i Warszawy nie lubi, nawet jeśli tylko dla zasady.

p.s. Gdybym tego o Legii i Wawie nie napisała, Grigorij pewnie by się na mnie obraził nieziemsko!

wtorek, 14 września 2010

Droga przez mękę

Poznań - piękne miasto. Moje miasto. Uwielbiam tutaj niemalże wszystko, w szczególności zaś - rynek z koziołkami, park na Sołaczu i fontannę naprzeciwko Teatru Wielkiego, zwanego też Operą Poznańską. Są jednak takie dni, takie jak ten dzisiejszy, kiedy głośno przeklinam to miasto i najchętniej... wyniosłabym się daleko, daleko stąd.

A wszystko przez korki, które dziś śmiało i z czystym sumieniem, okrzyknąć mogę - gigantycznymi! Wyobraźcie sobie, że mój powrót z pracy do domu, który zazwyczaj zajmuje mi 30 minut, dziś trwał 1 godzinę i 45 minut. Gdyby tego było mało, deszcz tak niemiłosiernie lał się z nieba, że samochód od środka mi parował, przez co widoczność, i tak już kiepska, była jeszcze bardziej ograniczona.


I pewnie do tej pory piorunami bym ciskała, gdyby nie Bartoszewski, który acz nie osobiście (a szkoda!) czekał na mnie w domu. 


Drugą książką, którą przy tej okazji spieszę się pochwalić to Battistelli od Maleństwa - raz jeszcze, ślicznie za książkę dziękuję!

p.s. Zdjęcie może nie jest zbyt imponujące, ale baterie w aparacie mi się wyczerpały - zapasowych nie mam, a na dworze... nadal pada, tak, że wyjść się nie chce
.

piątek, 10 września 2010

Z nowego miejsca nadaję ;-)

Szczęśliwa i zadowolona, a przede wszystkim - "przeprowadzona" - JESTEM! Wróciłam. Trochę czasu mi to zajęło, ale tak to już chyba z przeprowadzkami jest, że ot tak - hop siup, nie da się ich załatwić. I tak, najpierw pochłonięta byłam sprzątaniem nowego mieszkania - układaniem wszystkiego w szafach i szafkach, w kątach, i po kątach, no a potem... potem czekaliśmy, aż zjawi się "pan monter" i podłączy wszystko co trzeba - tam, gdzie trzeba ;-) W końcu, bez internetu dziś, to jak bez ręki, a i bez telewizora też jakoś tak... niedobrze. 

Przyznam szczerze, że nie spodziewałam się, że aż tyle gratów uzbieraliśmy przez tych kilka miesięcy wspólnego mieszkania. A jednak... Aż strach pomyśleć, co to będzie w przyszłym roku, kiedy Grigirij studia skończy, i kiedy... pewnie będziemy przeprowadzać się na swoje, a przynajmniej - mam taką nadzieję i ciche życzenie.

piątek, 27 sierpnia 2010

"Stowarzyszenie Miłośników Literatury i Placka z Kartoflanych Obierek" - Mary Ann Shaffer i Annie Barrows

Wydawnictwo: Świat Książki
Rok wydania: 2010
Liczba stron: 252


Dawno nie miałam tak mieszanych uczuć... Dawno też nie byłam tak zawiedziona i zadowolona jednocześnie. 


Kiedy zaczęłam czytać książkę byłam oczarowana i z dumą, i wielkim "ach/och" oznajmiłam - wszem i wobec, że oto znalazłam swoją książkę, którą po wsze czasy kochać będę. W myślach układałam już sobie recenzję, pełną zachwytów i pochwał. Jednak, kiedy doszłam do części drugiej - moje emocje opadły. Już bowiem wiedziałam, jak książka się skończy... Zresztą, nie trudno było się tego domyślić. Niestety, w związku z tym, żadne wydarzenie nie było w stanie mnie już zaskoczyć. A cóż to za przyjemność, czytać bez dreszczyku emocji? Nooo? Żadna, otóż to.

Książka (z piękną! okładką) napisana jest w formie listów, i choć jest to ciekawy sposób narracji, mnie w pewnym momencie zaczął on bawić, zwłaszcza, kiedy uświadomiłam sobie, że właściwie każdy z każdym listy tutaj pisze - od razu Moda na Sukces mi się przypomniała. Tam przecież też, każdy z każdym... ;-) [dzieci robi].

Ale do rzeczy... Akcja powieści toczy się w powojennej Anglii, jednak to wspomnienia o latach okupacji normandzkiej wyspy Guernsey, tworzą zasadniczą fabułę. Są to wspomnienia - może dziwnie to zabrzmi, ale - dość spokojne i raczej bardzo ubarwione, mimo to, o dziwo! - wcale nie czuje "wojennego/dramatycznego" niedosytu czy zniesmaczenia. Czołową postacią książki jest Juliet Ashton - pisarka, której w chwili, gdy ją poznajemy, brakuje pomysłu na nową książkę. Pewnego dnia otrzymuje ona list od ogrodnika, rzeźbiarza, stolarza, hodowcy świń i farmera w jednej osobie, czyli od Dawseya Adamsa z Guernsey, który niejako otworzył przed nią bramę do nowego świata - nowego życia. To od niego Juliet dowiaduje się o Stowarzyszeniu - poznaje jego historię i członków. Popychana ciekawością i rodzącą się przyjaźnią, Juliet postanawia odwiedzić wyspę i jej mieszkańców. Chce opisać ich "sposób na wojnę" i pasję (?!) zrodzoną z... pieczonego prosiaka. Na miejscu okazuje się, że... dostaje znacznie więcej, niż mogłaby się tego spodziewać.

Książkę czyta się lekko, szybko i przyjemnie, a bohaterów - no cóż, nie da się nie pokochać! Chętnie podpisuję się pod słowami, które Juliet napisała do Sidneya i Piersa...

Zupełnie niezależnie od mego zainteresowania ich zainteresowaniem książkami zakochałam się w dwóch panach: Ebenie Ramseyu i Dawseyu Adamsie. Clovisa Fosseya i Johna Bookera lubię. Przez Amelię Maugery chciałabym zostać adoptowana, a Isolę Pribby sama bym chętnie adoptowała.

sobota, 21 sierpnia 2010

"Triumf chirurgów" J. Thorwald

Wydawnictwo: Znak
Rok wydania: 2009
Liczba stron: 408


Bardzo, bardzo, bardzo... bardzo, bardzo... bardzo... jestem wdzięczna Wydawnictwu Znak za przesłanie mi tej książki, jak podejrzewam - jako wynagrodzenie za przedłużający się czas oczekiwania na wygraną w konkursie. Przyznam szczerze, że gdyby nie to, zapewne nigdy bym po nią nie sięgnęła. Zawsze wydawało mi się, że książka ta nie jest dla mnie , a co więcej, że niczym mnie nie zaciekawi, nie wciągnie i nie zadowoli. A jednak... zaciekawiła. Mało tego - spodobała się!

Książka - kontynuacja Stulecia chirurgów - powstała na podstawie notatek narratora, dziadka Thorwalda - Henry'ego Stevena Hartmanna - z wykształcenia lekarza, z zamiłowania podróżnika (globtrotera) i historyka medycyny, który podąża tropem nowatorskich rozwiązań i wynalazków, poznając przy tej okazji niemal wszystkich wybitnych chirurgów i wynalazców swoich czasów. Oprócz sylwetek pionierów chirurgii Hartmann przedstawia także dzieje zabiegów operacyjnych na poszczególnych narządach.

Dzięki temu, my - czytelnicy otrzymujemy całkiem duży kawałek historii medycyny, której sposób i styl przedstawienia jest na tyle prosty i dostępny, że od książki nie można się wręcz oderwać. W efekcie, z wypiekami na twarzy towarzyszymy lekarzom podczas przeprowadzanych przez nich doświadczeń i koniec końcem - operacji. W pełnym napięciu czekamy wyników, wierząc, że to jest to - udana operacja i kolejny krok ku lepszemu.

czwartek, 19 sierpnia 2010

Nowe mieszkanie ;-))

Piękny dziś dzień! Nawet jeśli pogoda za oknem deszczowa. Piękny dziś dzień, bo podpisaliśmy umowę najmu kawalerki (juHUUuuuu!). Już nie mogę się doczekać, kiedy się przeprowadzimy. I choć chciałoby się już teraz, nastąpi to dopiero 1 września. 

Cieszę się, że mamy już za sobą wszystkie te poszukiwania - oglądanie, ocenianie i porównywanie. Szukanie mieszkania to bowiem niełatwa sprawa. Jak nam standard odpowiadał, to znów cena nie ta.  A jak cena była dobra, to znów standard beznadziejny. W końcu trzeba było zdecydować, na czym najbardziej nam zależy. Postawiliśmy na standard i lokalizację, i w związku z tym - przeprowadzamy się do apartamentowca... 


Z tej okazji, sprawiłam sobie małą niespodziankę - książkę...


To chyba najlepszy sposób na oblanie takiego wydarzenia  ;-))

czwartek, 5 sierpnia 2010

"Fryderyk. Narodziny geniusza" Tadeusz Łopalewski

Wydawnictwo: Videograf II
Rok wydania: 2010
Liczba stron: 360


Wszystko byłoby pięknie, gdyby książka... tak szybko się nie skończyła. Mało tego, gdyby autor nie postawił ostatniej kropki zaraz po wyjeździe Frycia do Paryża. No ale cóż, taki był zamiar - opisać dzieciństwo i lata młodzieńcze.

A zatem... w książce odnajdziemy początki życia i twórczości Fryderyka Chopina. Towarzyszymy mu podczas jego pierwszych publicznych występów - w wieku lat kilku, przyglądamy się jego edukacji muzycznej oraz pierwszym sukcesom kompozytorskim i pianistycznym. Poznajemy jego rodzinę, przyjaciół oraz pierwsze miłostki. A co więcej... poznajemy samego Fryderyka, jako człowieka skromnego, posłusznego i bardzo towarzyskiego.

Naprawdę żałuję, że Łopalewski opisał tylko część z życia Chopina, bo przyznać muszę, że książkę czytało się naprawdę bardzo dobrze i przyjemnie!

Warto dodać, że w książce, poza Fryciem, odnajdziemy trafnie oddaje klimat polityczny, społeczny i obyczajowy ówczesnej Europy.

Na koniec zaś tradycyjnie, cytat. Nie autora - Łopińskiego, a Mickiewicza, ale ze stron książki wyczytany, ale zapewne wszystkim nam znany ;-)) Ja bardzo lubię ten fragment wiersza...

Precz z moich oczu! Posłucham od razu.
Precz z mego serca! I serce posłucha.
Precz z mej pamięci! Nie, tego rozkazu
Moja i twoja pamięć nie posłucha!...

poniedziałek, 26 lipca 2010

"Kapuściński Non-Fiction" Artur Domosławski

Wydawnictwo: Świat Książi
Rok wydania: 2010
Liczba stron: 608


Kapuściński przeczytany - HUUUURRA!


Przyznam szczerze, że zaczynałam już wątpić, czy ten dzień - ta ostatnia kropka, kiedyś nadejdą. Nie dlatego, że Kapuścińskiego nie lubię, bo lubię, nawet bardzo, w końcu mgr o nim i o jego książkach pisałam. Ja po prostu nie lubię, jak jakaś książka za długo siedzi w mojej torebce - leży na moim stoliku. Robi się wtedy tak monotonnie... coraz trudniej jest wracać... do tych samych słów, stylu i bohatera.


Książkę chciałam przeczytać już dawno, jednak zawsze z księgarni wychodziłam z czymś innym w ręku. Ale w końcu się udało - Kapuściński zagościł u mnie - w moim dość dużym pokoju na 1 piętrze. I choć z czytaniem różnie bywało (o czym w notatce niżej już było) - nie żałuję. A co więcej, p. Arturowi mówię - dziękuję!

Ale do sedna... do recenzji... Cieszę się, że w końcu ktoś napisał książkę o Ryśku - o człowieku z krwi i kości. O człowieku pełnym różnorodnych kolorów i kształtów - człowieku wybuchowym, władczym i dumnym. Cieszę się, że w końcu ktoś odpowiedział na wszystkie moje pytania, które gdzieś tam w mojej głowie powstały podczas pisania pracy mgr, a mianowicie - donosił, konfabulował, zdradzał... czy nie?

Najciekawszy, a zarazem najtrudniejszy, przynajmniej dla mnie, był fragment - rozdział opisujący Ryśka, jako kobieciarza... jako kochanka. Wzięło się to pewnie stąd, iż wszystkie jego biografie, jakie do tej pory przeczytałam skutecznie pomijały obrazy kobiet w jego życiu. Gdzieś tam podejrzewałam i nieśmiało dopowiadałam sobie, ale ta myśl, szybko uciekała, jako ta nie pasująca mi do piedestału, na który go wyniesiono. Rysiek? Nie... A jednak...

Podobnie, jak w przypadku żony Freuda, jestem pełna podziwu (?) dla p. Alicji, która kochała Ryśka do końca i... mimo wszystko. Nie wiem, czy ja bym tak potrafiła żyć. Czy w ogóle chciałabym tak żyć. Takich kobiet, tak oddanych i wiernych, jest dziś coraz mniej. Nie wiem, czy to dobrze, czy źle...?

Jedno jest pewne, to za co cenię i szanuję Kapuścińskiego, po lekturze, nie zniknęło. I pewnie nigdy nie zniknie.

piątek, 16 lipca 2010

Kartka z podróży zwanej lenistwem

Żyję [OoooOOOoo ;-))] i mam się dobrze - tak jest! Czytać... czytam, ale zdecydowanie mniej, aniżeli do tej pory. A dlaczego? Ano, z racji wszechobecnego "wakacyjnego czasu" trochę lenistwa wkradło się do mojego życia, poza tym... upał odbiera mi energię, zapał i siły, których wystarcza mi jedynie na sen, pracę i... Czterech Pancernych ;-))

Kapuściński idzie mi, jak przysłowiowa krew z nosa - wolno [ba, nawet bardzo], ale do przodu. Po cichu jednak sobie myślę, że jest to zdecydowanie zbyt ciężka literatura, jak na temperaturę, która nam towarzyszy.

wtorek, 29 czerwca 2010

Och i Ach

Strefa Książki się chwali, a co... ;-))

Moja recenzja Dagerotyp. Tajemnica Chopina Lucyny Olejniczak została zauważona, ba - przeczytana i pochwalona przez samą autorkę, Panią Lucynę. Udało mi się jeszcze wyśledzić, iż Pani Lucyna na swoim koncie na facebooku zamieściła linka do mojej recenzji, za co Strefa Książki bardzo, ale to BARDZO DZIĘKUJE ;-))

A tutaj dowód, żeby nie było ;-)) Wystarczy kliknąć w zdjęcie, a się powiększy.


niedziela, 20 czerwca 2010

"Krzyżówka" Anita Halina Janowska

Wydawnictwo: W.A.B
Rok wydania: 2010
Liczba stron: 192


Tak po prawdzie to... nie wiem, co napisać. Mieszane mam uczucia - jedyne, co przychodzi mi w tej chwili do głowy to zapewnienie (samej siebie), iż na jakiś czas dam sobie spokój z książkami z kategorii "wspomnienia".

Książka jest przyjemna, nie powiem... - pomimo swej tematyki, i czyta się ją lekko i szybko, mimo to, czuję pewien niedosyt. Znów nastawiłam się na trudne losy i ciężkie zmagania krzyżówki, czyli dziecka Niemca i Żydówki, a co dostałam? Liźniętą wojnę, dzieciństwo i dorastanie. Spodziewałam się naprawdę czegoś innego - dramatu, łez, ciężkiego życia w czasie okupacji, a tymczasem okazało się, że życie to ona miała całkiem spoko, jak na te czasy. No i właśnie to - całkiem spoko życie - nie bardzo mnie zaciekawiło.

Może gdyby pisarka była osobą mi znaną i może gdybym, sięgając po tą książkę nastawiła się typowo na jej biografię, a nie na wspomnienia wojenne (podkreślam), może co innego bym teraz tutaj pisała. Niestety, jest jak jest...

Na koniec, mój ulubiony cytat wyczytany z kart Krzyżówki, który spodobał się również mojej mamie. I serio, nie wiem dlaczego ;-P
Jesteś bałaganiarą, prawo do bałaganu mogą mieć tylko ludzie wielcy. Jeśli nie zdobędziesz sławy, naucz się porządku. 
Taaaa  ;-))

p.s. Jako że Grigorij ma sesję i uczy się namiętnie, ja mam więcej czasu na czytanie - dosłownie. Pochwalę się, że Krzyżówkę przeczytałam niemalże w ciągu 1 dnia.

sobota, 19 czerwca 2010

"Dagerotyp. Tajemnica Chopina" Lucyna Olejniczak

Wydawnictwo: Oficyna Wydawnicza Aurum
Rok wydania: 2010
Liczba stron: 305


O rany, ZACHWYCONA jestem! Totalnie, na maksa i całkowicie. Aż sama się sobie dziwię, że oto polska pisarka - Lucyna Olejniczak - nieznana mi wcześniej zupełnie, tak mnie oczarowała! No ale cóż, uwielbiam takie historie pełne tajemnic, zagadek i stopniowo odkrywanej przeszłości.


Lucyna (alter ego pisarki) i jej wybranek serca - Tadeusz, spędzają urlop we Francji, u Sophie i Claude - przyjaciół Lucyny jeszcze z czasów, kiedy ta, niczym super niania, opiekowała się ich dziećmi. Owi przyjaciele - Sophie i Claude, odnajdują w swoim zamku w Szampanii, sekretarzyk, w którym ukryte zostały listy, pisane przez  malarkę - Marie (przodkinię Sophie) do swojej siostry. Ta piękna i utalentowana młoda kobieta - Marie, będąca zarazem czarną owcą w rodzinie, w swoich listach opisywała pełne przygód życie w Paryżu, a także swoją miłość do tajemniczego artysty-muzyka, pana F. Lucynie marzy się, iż płonące gorącym żarem i uczuciem serce Marie należało do znanego nam wszystkim - Fryderyka Chopina, który w tym czasie przebywał w Paryżu, i który, jak nam wiadomo, a przynajmniej wiadomo tym, którzy gdzieś, kiedyś, coś z jego biografią mieli wspólnego, do stroniących od towarzystwa i kobiet nie należał. Jednak, czy aby na pewno owym tajemniczym ukochanym był właśnie polski muzyk? Tego oto próbujemy się dowiedzieć z kart Dagerotypu. Jedno jest pewne, z każdym kolejnym zdaniem i, z każdym kolejnym odkryciem, ulegamy pragnieniom Lucyny i tak jak ona wierzymy w Marie i Chopina.

Książkę czyta się baaaardzo lekko i przyjemnie. Co ważne, pisarka nie zamyka nas w zimnych i ciemnych pomieszczeniach zamku, a wędruje z nami od Paryża (z Luwrem na czele) poprzez piękne okolice Trigny. Jednocześnie borykamy się z problemami Lucyny i Taduesza, które jak to w związku dwojga osób bywa - zawsze się pojawiają, ale sposób w jaki ta dwójka ze sobą rozmawia - ich zgryźliwość i dowcipność, niejednemu z nas może wydać się szalenie bliskie i znajome, a co za tym idzie - zabawne i powalające zarazem. I może faktycznie jest to "lektura niekonieczna", jak uważają co poniektóre osoby, ale ja osobiście uważam, że książkę warto przeczytać, chociażby dla chwili relaksu, odprężenia i częściowego (niestety) zapoznania się z osobą Chopina.

Jednego jestem pewna - polowanie na dobrą biografię Chopina uważam za otwarte! ;-))

czwartek, 17 czerwca 2010

Ćwierć wieku

Gdyby nie fakt, że stajemy się o rok starsi, urodziny byłby fajną sprawą ;-)) Nie dość, że dostaje się prezenty - małe i duże, to jeszcze cały dzień można nie robić nic zasłaniając się słowami - mam dziś urodziny. Ech, 25 lat... jak to szybko zleciało... Nie czuję się jakoś inaczej - gorzej, w porównaniu do dnia wczorajszego, kiedy to jeszcze miałam 24 lata; wiem też, że jeszcze tyle rzeczy zostało mi do przeżycia i do zdobycia, ale gdzieś tam, w głębi, czuję, że teraz to już tylko z górki... na pazurki do starości, chorób i narzekań. Szkoda tylko, że poza obroną pracy magisterskiej i wyprowadzką z domu, stoję cały czas w tym samym miejscu, w którym stałam 17 czerwca zeszłego roku. Grigorij mówi, że przesadzam...

No dobra, koniec z tymi smutasami, czas na chwalipięctwo ;-)) W tym roku Grigorij się wykazał, no i wykosztował, ale w porównaniu do roku ubiegłego, miał czas aby mnie poznać i pojąć, co luuuubię najbardziej. I tak oto, Grigorij podarował mi 3 książki. Jedną się już pochwaliłam (post niżej), a dwoma pozostałymi, które dostałam dziś, spieszę się pochwalić...


I tak, jak widać 1 książka to Krzyżówka Anity Haliny Janowskiej, o której od dłuższego już czasu szeptałam na ucho G., a 2 to oczywiście Kapuściński Non-Fiction, którą zarzekałam się zakupić już dawno, ale kiedy tylko pojawiałam się w saloniku prasowym, zawsze wybierałam inną książkę. I serio, nie wiem dlaczego, tym bardziej, że Kapuścińskiego lubię, ba, nawet pracę mgr o jego twórczości pisałam. Ale, jak to się mówi - co ma wisieć nie utonie, to i w końcu Kapuściński do mnie trafił ;-))

wtorek, 15 czerwca 2010

Urodziny czas zacząć ;-))

Jeszcze tylko 2 dni i "zaliczę" ćwierć wieku. Niemniej jednak G. już dziś sprawił mi małą urodzinową niespodziankę w postaci... 


Mam teraz co czytać, dzięki Kochanie ;-* ;-* ;-*